Tymczasem nie spotykamy tego śród fetyszystów, żyjących w obliczu natury i wyłącznie od mej zależnych.
Gdy odbywałem konną wyprawę w Sudanie, z Kita do dżungli, położonej za rzeką Baulé, spędziłem sporo czasu śród fetyszystów Bambara, potomków dawnych władców imperjum Kaarta.
Drobne wioski murzynów tego szczepu toną, jak małe wysepki w pustyni oceanu, w chaszczach brussy. Zdarzało się, iż mieszkańcy tych wiosek nigdy w życiu nie dochodzili do osiedli swoich sąsiadów, a znali tylko własne chaty i okoliczną dżunglę-karmicielkę.
Od czasu do czasu zjawiał się w osadzie czarownik, przynosząc wieści z szerokiego świata, wieści radosne, przerażające lub przepojone mistyczną tajemnicą. Temi opowiadaniami urabiał on, podług swego planu, umysły ciemnych, ciągle wylęknionych Bambara.
W jednej z wiosek spotkałem czarownika, przybyłego z dżungli. Długo z nim rozmawiałem, posługując się tłumaczem.
Tajemniczy człowiek, chudy, o płonących, fanatycznych oczach i nieruchomej twarzy, powolnie cedząc przez żółte zęby zawiłe słowa, najpierw długo usiłował przekonać mię o tem, że nie jest istotą żywą, materjalną, lecz sobowtórem, cieniem wielkiego czarownika, nigdy nie porzucającego swego schroniska w wertepach brussy.
Rozwodził się nad tem długo, bacznie śledząc, czy wierzę mu, czy przypadkiem uśmiech nie przemknie po mojej twarzy.
Jednak poczuł do mnie zaufanie, gdyż zachowałem powagę i spokój do końca rozmowy. Przecież przeszedłem wspaniałą szkołę tajemniczych, zagadkowych opowiadań, gdy siadywałem niegdyś przy ogniskach szamanów lub w ukrytych w głębi szczelin górskich szałasach i jurtach[1] cudotwórców lamaickich i buddyjskich. Niczem już nie mógł zadziwić mnie czarny czarownik Bambara! Słuchałem go więc uważnie i spokojnie
- ↑ Namiot mongolskich koczowników.