Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/33

Ta strona została przepisana.

Ani razu nie napomknął on choćby jednem słowem o istnieniu dawnych wspaniałych cesarstw Segu i Kaarta, gdzie władcy Bambara z godnością trzymali w ręku berło królewskie, zapominając o niem tylko dla miecza, rozsławiającego po całym Nigrze ich groźne imiona.
Coraz częściej zato powtarzał słowo „dya“, wskazując palcem swój cień, ciągnący się na żółtym piasku podwórka wiejskiego.
— Wielki czarownik — mówił mój nowy przyjaciel — pozostał tam w dżungli, w ciszy swojej chaty. Ja jestem jego „dya“ i wolny przebiegam całą ziemię, od krańca do krańca...
Niby tajemniczy szelest lub daleki szmer, rozlegające się o północy pod sklepieniami starych zamków, gdzie przechadzają się niewidzialne cienie dawnych właścicieli, niby odbicia i echa nazawsze zapomnianych wypadków, zabrzmiało to niezrozumiałe słowo — „dya“. Jednocześnie coś, niby wspomnienie o dniach minionych, jęło mnie dręczyć i niepokoić.
Słowo za słowem, myśl za myślą zacząłem wchłaniać i rozważać, słuchając czarownika; a on nagle stał się szczerym i mównym, wyłaniając się coraz bardziej z mgły tajemniczości.
Sto tomów dzieł najpoważniejszych, zastępy luminarzy wszystkich akademij razem wziętych, nie dałyby mi odrobiny nawet tego, com usłyszał od czarownika Namara Diadiri, com odczuł w jego ochrypłym głosie i w jego czarnych, pałających oczach!
Diadiri mówił, z trwogą oglądając się dokoła:
— Widzisz drzewo, trawę, kamień, skały dziwnych kształtów, wartką strugę potoku, biały obłok, świecącą gwiazdę, blady księżyc i tchnące ogniem słońce?... Czy wiesz, że są to żywe istoty... podobne do nas — ludzi? Czy wiesz, że mają one swój rozum i swoją wolę?

— Nieraz upłynąć może tyle czasu, że zrodzone dziś niemowlę zginie w pamięci wnuków swoich wnuków, a ten kamień lub ten stary „ogni“[1] będzie ci się wy-

  1. Baobab.