Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/63

Ta strona została przepisana.

węże i gdzie się zacznie palić dżungla. Przylatują więc i polują na uciekające przed ogniem żmije...
Na takich rozmowach, nie mających nic wspólnego z traktatami dyplomatycznemi, handlowemi, z kursami giełdowemi i plotkami wielkomiejskiemi, spędziłem dwa tygodnie w dżungli sudańskiej.
Po powrocie do Bamako spakowaliśmy nasze ustawicznie rosnące bagaże na ciężarowy samochód i wysłaliśmy je przed sobą do Sikasso, ku granicy kolonji Wysoka Wolta. Sami zaś spędziliśmy ostatni wieczór w towarzystwie gościnnego p. Terrasson de Fougéres i jego dzielnych współpracowników. Oprócz nas jednak tego wieczoru byli w pałacu gubernatora inni jeszcze goście. Przybyli jacyś objeżdżający zachodnią Afrykę parlamentarzyści, oraz inspektorowie kolonjalni; wśród nich poznaliśmy zupełnie sfrancuziałego Polaka, p. Lasockiego, oraz jednego z dyrektorów przedsiębiorstwa, budującego port w Gdyni.
Po kolacji podano kawę i napoje chłodzące na taras, urządzony na szczycie pałacu.
Była księżycowa, cicha noc.
Powietrze, uśpione i nieruchome, przepojone niebieskiem światłem księżyca i żarem, płynącym od murów, ziemi i palm, przypominało nieruchomy, umierający staw. Żona moja grała Szopena — tu, na szczycie Kuluby.
Dźwięki skrzypiec, niby znużone, omdlałe, leniwie płynęły w dal, gdzie migotała wstęga Nigru, pełnego błysków i iskier, zamglonego kurzawą drgających promieni, zadumanego o tem, co minęło i co już nie powróci nigdy... nigdy...
Gdy skrzypce umilkły, zdawało się, że dźwięki, zacichające i umierające nad pogrążonem w ciemnościach Bamako, toczyły się leniwie wdół i płynęły ponad wierzchołkami czarnych drzew, dalej i dalej, aż spadły gdzieś nad Nigrem z ostatniem cichem westchnieniem...