Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/66

Ta strona została przepisana.

Komendant wychodzi na nasze spotkanie. Jest to p. Battesti, stary, wprawny urzędnik kolonjalny. Nie włada on lewą ręką; wskutek rany, którą zadał mu niegdyś rybak Somonos, zamierzający zabić przedstawiciela władzy.
Zatrzymaliśmy się w bardzo wygodnym domku gościnnym, otoczonym pomarańczowemi i mangowemi drzewami. W ich gąszczu dyskretnie odzywał się ptak „gammier“, piszczały i cykały nietoperze, rechotały żaby. Niger, skąpany w świetle księżyca, lśnił się, jak stalowa klinga miecza; dalekie piaszczyste łachy bielały, niby przyprószone śniegiem.
Długo siedzieliśmy z żoną na werandzie naszego domku, patrząc, słuchając i dziękując Bogu za to, że świat jest tak uroczy i porywający.
Nazajutrz byliśmy obecni na nieudanym połowie ryb, a po południu pojechaliśmy na plantacje Sama, gdzie dyrektor, p. M. Humbert, pokazał nam wspomniane powyżej przedsiębiorstwo paryskiego bankiera Hirscha.
Po powrocie z Sama zwiedzałem Segu, zwłaszcza tubylczą osadę, gdzie znowu, jak w Dakarze, zauważyłem wrogie spojrzenia i nieprzyjazne mruczenia murzynów, gdy zapuszczałem się do labiryntu wąskich uliczek. Widocznie z Sahary wraz z czerwonym piaskiem zawsze przynosi wiatr zarazki muzułmańskiej nienawiści do białych ludzi — wyznawców Chrystusa...
Tę nieprzyjaźń widzimy już aż do Kutiali, gdzie anarchicznie nastrojeni murzyni szczepu Minianka zmusili władze francuskie do przykrócenia im cugli. Po zachodzie słońca, gdy czarny sierżant odtrąbi wieczorny sygnał, wszystko powinno zachowywać spokój. W Kutiali nie można już słyszeć trwających całą noc tamtamów, śmiechu i zabawy. Na każdy tamtam weselny lub pogrzebowy muszą tubylcy otrzymać pozwolenie komendanta.