Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/70

Ta strona została przepisana.

W kilka dni później odsłonięto przede mną zupełnie niespodziewanie rąbek zasłony, ukrywającej karty dziejów Missiri-Koro.
Pewien kupiec, spotkany na jednym z popasów w Wysokiej Wolcie, opowiedział mi o dość niezwykłym wypadku.
— Zdarzyło się to przed kilkunastu laty — zaczął kupiec. — Były wtedy czasy nie zupełnie jeszcze spokojne, gdyż tu i ówdzie murzyni Minianka, Markas i Tukuler podnosili powstania, podniecając umysły reszty ludności, zachowującej się biernie. Nic więc dziwnego, że we wszystkich większych osadach stały zbrojne oddziały, dowodzone nieraz przez bardzo dzielnych oficerów.
Jednym z nich był kapitan Sabatier. Odznaczył się on jeszcze wtedy, gdy Francuzi posuwali się coraz głębiej i głębiej do Sudanu, gdy hojnie przelewali swoją krew, nie szczędząc jej dla ojczyzny. Słowem, kapitan Sabatier był oficerem, na którym główne dowództwo mogło zawsze polegać.
Pewnego razu przyszedł do kapitana murzyn-szpieg i doniósł, że handlarze bydła powrócili z północy z tamtego brzegu Nigru i że razem z nimi przybyli Twaregowie.
— Co robią tu ci koczownicy? — zapytał Sabatier.
— Jeszcze nie wiem, naczelniku, gdyż przybyli dopiero przed tygodniem i gdzieś przepadli, zupełnie jak strzała, wypuszczona w chaszcze dżungli... — odpowiedział murzyn.
— Rozkazuję ci dowiedzieć się o tem natychmiast i jutro o świcie donieść mi! — rzekł kapitan, — Rozumiesz?
Surowym i odważnym człowiekiem, nie lękającym się odpowiedzialności, był kapitan Sabatier, więc to „rozumiesz“ — zabrzmiało, jak pogróżka.
— Naczelniku... naczelniku! — zaczął wołać murzyn.