Pewnego wieczoru przyszedł murzyn-szpieg i doniósł, że córki marabuta wraz ze starym sługą po wschodzie słońca wyruszą w podróż. Tejże nocy kapitan ze swymi towarzyszami wyjechał w stronę Buguni; odjechawszy jednak kilka kilometrów od Sikasso, zeskoczyli jeźdźcy z siodeł, przebrali się w burnusy arabskie i, co koń wyskoczy, omijając miasto, wyjechali na drogę, prowadzącą do Dedugu.
Tu kazał kapitan ludziom zejść z koni i zaczaić się w dżungli.
Słońce już wysoko stało na niebie, gdy Sabatier i żołnierze usłyszeli tupot kopyt na kamieniach rzeki i wkrótce ujrzeli trzy wielbłądy i dwa konie. Trzech jeźdźców wparło wierzchowce do rzeki i, przebrnąwszy ją, wyjechało na drogę. Wtedy kapitan dał znak swoim ludziom i wynurzył się z chaszczy.
Jeźdźcy stanęli, z trwogą i zdumieniem patrząc na nieznajomych ludzi.
Kapitan pozdrowił ich po arabsku imieniem Allaha.
— Dokąd prowadzi wasza droga, przyjaciele? — spytał stary Twareg, którego twarz, wbrew obyczajowi koczowników pustyni, nie była zasłonięta czarnym „haikiem“.[1]
— W Agades rozkulbaczymy ostatecznie nasze konie! — odparł kapitan. — Mamy tam ważne sprawy. Posyła nas almami Mahomed Ben Okr... Sprawa nasza jest pilniejsza od waszej, mumeni,[2] ponieważ wy jedziecie po ręce dla walki, my — po rozum!
Stary przyglądał się nieznajomemu z podziwem i milczał.
— Nie wiem, o czem mówisz, przyjacielu! — odezwał się jeden z jeźdźców dźwięcznym, niewieścim głosem.
— Wiesz, lecz niby szakal, zacierający ślady, chcesz ukryć swoją myśl i zamiary! — odparł ze śmiechem ka-