Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/74

Ta strona została przepisana.

pitan. — Mahomed Ben Okr odkrył mi cały plan... Wiem, że jedziecie po broń dla powstania... Wiem to! Ja zaś jadę z doniesieniem od almami o zamierzeniach Francuzów, aby w Agadesie wiedzieli, co mają czynić, gdzie uderzyć, a gdzie przygotować się do obrony. Allah jest jeden! Allah — Sędzia i Mściciel!
— Bismillah! — zawołali Twaregowie. — Ten człowiek wtajemniczony jest we wszystkie sprawy, a sprawiedliwość i mądrość przemawiają przez niego!
— To się pokaże w Agadesie! — rzekł zagadkowym głosem kapitan.
— Jedźmy razem! — zaproponował drugi jeździec, siedzący na wspaniałym „mehari“. — Weselej będzie i bezpieczniej...
Sabatier drgnął. Usłyszał bowiem głos, zupełnie o tym samym dźwięku, jaki brzmiał w przemówieniu pierwszego jeźdźca.
Po chwili kapitan jechał pomiędzy dwoma wielbłądami i z ciekawością zaglądał w ukryte za czarnemi zasłonami twarze jeźdźców. Widział tylko podłużne, płomienne oczy, chwilami rozmarzone, chwilami drwiące. I znowu zdumienie ogarnęło oficera.
— Gdyby nagle te wielbłądy zmieniły miejsca, nie spostrzegłbym tego, gdyż postacie, ruchy, czarne burnusy, siodła, a szczególnie te oczy jeźdźców są zupełnie podobne do siebie... Dwa sobowtóry, czy co? — myślał kapitan.
— Jesteście uzbrojeni we francuskie karabiny... — odezwał się nagle nieufnym głosem jeden z jeźdźców, pochylając się ku oficerowi i bacznie mu się przyglądając.
— Siodła, uzdy i strzemiona — należą do białych — wtórował drugi. — Na zadach waszych koni widzę znaki spahisów francuskich?...
Kapitan dawno czekał na to pytanie, więc gwizdnął i ze śmiechem odpowiedział:
— Pantera ucieka nieraz od hieny, udając tchórzliwą, aby odciągnąć ją od powalonej antylopy i porwać