Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/77

Ta strona została przepisana.

— My jesteśmy „sahira“ — prorokinie i czarownice! Kto zajrzy nam w oczy i serce, ten nigdy od nas nie odejdzie... Ty zaś chcesz powrócić... na ciebie czekają... twoi przyjaciele... twój almami...
Tak odpowiedziały te kwiaty pustyni i zasłoniły twarze haikami. Lecz Francuz odrzucił zasłony, długo patrzał w oczy Amar i Temir, całował ich namiętne, gorące usta, czuł drżenie ich piersi, tulących się do niego, i żar młodych ramion, nic znających, a łaknących miłości...
— ...To już i koniec mojej opowieści — rzekł po krótkiem milczeniu kupiec.
— Jakto koniec! — zawołałem oburzony.
— Tylko tyle wiem, bo o tem opowiedzieli spahisi, powróciwszy z drogi. Przywieźli oni list od kapitana. Sabatier pisał, żeby na niego nie czekać, gdyż przeszedł na muzułmanizm, pojął za żony obydwie dziewczyny, że wstąpił do koczowniczego rodu Twaregów i znika w pustyni na zawsze. Jedno tylko obiecał kapitan-dezerter, że póki jego życia Twaregowie nie będą walczyli z Francuzami.
— No, i cóż dalej? Czy były jakie wieści o Sabatier? — pytałem.
— W Sikasso powstanie się nie udało, bo Twaregowie nie dostarczyli broni, a ten szczep uważa się teraz za najbardziej pokojowy i lojalny względem naszych władz — objaśnił kupiec.
— Ale Sabatier? Co robi Sabatier? — nie dawałem spokoju kupcowi.
— Podobno dotąd jeszcze koczuje z Twaregami. Ma dużą rodzinę. Jest głową szczepu... Unika spotkania się z białymi. — To już wszystko! Naprawdę, nic więcej o nim nie wiem! — zakończył kupiec.
Myśl moja pobiegła w stronę ponurych, tajemniczych skał i jaskiń Missiri-Koro, gdzie jedną ze mną drogą przeszły niegdyś mehari pięknych Amar i Temir, porywających bezpowrotnie duszę białego człowieka...