Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/90

Ta strona została przepisana.

Usiadł i przyglądał mi się bacznie, nadsłuchując. Zawołałem tłumacza.
— Nie przyjdzie tu? — zapytał nagle starzec.
— Kto? — odpowiedziałem pytaniem.
— Sierżant...
— Nie wiem! — powiedziałem. — Niema tu nic do roboty, więc pewno nie przyjdzie.
— To dobrze! — rzekł starzec. — Przyszedłem do ciebie z prośbą, gubernatorze!
Byłem zdumiony tem nieoczekiwanem zaawansowaniem mojej osoby.
— Nic jestem wcale gubernatorem! — zaprotestowałem.
Starzec uśmiechnął się chytrze i szepnął:
— Wiem, wiem, że nie chcesz, aby wiedziano, kim jesteś! Jednak przyglądałem się dziś, jak cię przyjmował komendant, a twój kucharz opowiadał, że władze wszędzie podejmują cię z szacunkiem, że przyjechałeś z Paryża, gubernatorze...
— No, niech i tak będzie! — zgodziłem się, widząc, że nie przekonam mego gościa. — O czem chcesz ze mną mówić?
— Przychodzę prosić cię o pomoc! — zawołał, składając błagalnie ręce. — Byłem w radzie starców i prosiłem o wstawienie się za mną kapłana ziemi, który jeden może zanosić modły ludzi do ducha Ziemi i składać mu ofiary, jednak wyrok był ten sam... Jestem bardzo nieszczęśliwy!... — szeptał stary murzyn.
— O co chodzi? — spytałem.
— Mam trzech synów. Dwóch z nich pozostawało na roli, trzeci, Bie, był w wojsku i, powróciwszy do wsi, stał się udręką moją i całej wsi. Bie zaczął porywać bydło sąsiadom, wykradać proso ze śpichrzów i sprzedawać złym ludziom. Sędziowie kilka razy już przywiązywali go sznurami do drzewa i trzymali go tam, dopóki nie spłaciłem poszkodowanym żądanej ilości prosa i oleju. Gdy nareszcie nie mogłem więcej płacić — syna mego, z wyroku rady starców, bito