Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/91

Ta strona została przepisana.

kijami... Nic jednak nie pomagało i Bie znowu kradł i kradł! Sąd skazał go na wygnanie ze wsi. Przed trzema laty powrócił, lecz nic się nie zmienił... Podczas sprzeczki zabił syna wójta. Musiałem zgodnie z obyczajem oddać najmłodszą córkę swoją do rodziny zabitego, jako żonę jego bratu.
— Poco? — wykrzyknęłem.
— Jakto — poco? — zdziwił się murzyn. — Poto, aby zrodziła syna, bo w nim osiedli się dusza zabitego. Jednak Nunuma nie miała dziecka i umarła...
— Umarła?
— Tak! — westchnął starzec. — Rodzina zabitego była gniewna na nią, prześladowała, żałowała dla niej pożywienia, mąż bił i znęcał się nad nią, zmuszał ją do pracy nad jej siły... Umarła Nunuma!...
Czułem się zupełnie bezradny wobec rodzinnego dramatu biedaka, więc zapytałem go znowu, co mógłbym dla niego uczynić.
— Wysłuchaj mnie do końca, gubernatorze! — prosił pokornym głosem starzec, trzęsąc siwiejącą głową. — Płacąc za syna i oddając z domu taką dobrą pracownicę, jaką była Nunuma, rodzina nasza zubożała do szczętu, a ja z nędzy, ciężkiej pracy i zgryzoty dobiegam już końca mego życia. Czasami czuję, że dusza moja się już rozpadła na dwie części. Jedna gotowa wyrwać się i dążyć do promiennej krainy, położonej wyżej słońca, aby złączyć się z Wielkim Duchem świata, druga zaś już upatruje dla siebie siedziby tu na ziemi, koło zagrody mojej i w brussie, gdy ciało moje zostanie złożone w ziemi i gdy po mojej śmierci minie tydzień ofiar pogrzebowych. Jestem stary, bardzo stary!... Pamiętam dawne czasy, gdy o białych ludziach nikt tu nie słyszał. Taki jestem stary! Duchy moich przodków przychodzą do mnie w nocy i wołają do siebie. Mój czas się zbliża...
Ciężko westchnął i po chwili mówił dalej, uważając, aby tłumacz zdążył objaśnić jego słowa.