Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/95

Ta strona została przepisana.

jakąś sprawę w biurze komendanta, mogą wypocząć w cieniu i posilić się. Przy tym improwizowanym „barze“ stoi słup z szyldem, opatrzonym zabawnym napisem pomysłu p. Hucharda:

VOLTA BAR
Dolo mousseux et cackaouettes[1].

Napis ten zdobi wizerunek murzyna, pijącego piwo z małego kalebasa.
W salonie państwa Huchard ujrzałem starą, czarną banderę piracką z trupią głową i mimowoli pomyślałem, że jeszcze niedawno biała rasa z pełnem prawem mogła używać tego wspólnego sztandaru, jako godła wszystkich europejskich ludów, wdzierających się do Afryki.
Dzielny i wesoły p. Huchard ma tu do czynienia z 53 000 tubylców, należących do różnych ras: Peuhl, Bobo, Markas, Kos, Gurunsi i Mossi. Szczep Bobo stanowi 50 % całej ludności; chrześcijan tu niema, mimo sąsiedztwa misji Białych Ojców w Uagadugu; muzułmanów liczą 6000, pozostałe 47 000 są fetyszystami.
Komendant, stary paryżanin, daje sobie jednak z nimi radę, a tubylcy z życzliwym uśmiechem witają wesołego, o śmiałej, szczerej twarzy przedstawiciela administracji francuskiej. Być może, witaliby go jeszcze bardziej życzliwie, gdyby słyszeli, co mówił do mnie Huchard, zupełnie poważnie już broniąc interesów ludności tubylczej przeciwko niektórym systemom handlu europejskiego.

Najszlachetniejsze cechy francuskiej niezależnej, śmiałej a przepojonej humanizmem myśli połyskiwały, mieniły się, jak drogie kamienie, w gorącej mowie tego jowialnego urzędnika, przybierającego pozory dziwaka, być może poto, aby spokojnie, bez przykrych następstw, wygłaszać nie tylko paradoksy, lecz nawet — prawdę.

  1. Bar Wolta. Pieniące się piwo z prosa i podsmażone arachidy.