nawidziłem go. Miałem poważne przyczyny do takiego uczucia względem Lifszyca. Nieraz gdy o 3-ej w nocy podpisywałem już ostatnią stronę dziennika, aby go puścić na maszynę i basta! iść do domu spać — cicho, bez szmeru, otwierały się drzwi do gabinetu i przez szczelinę niewidzialna ręka wsuwała długie pasemko zapisanego papieru, a głuchy bas Lifszyca huczał tajemniczo:
— Świeżutkie... krwią pachnie!
Istotnie najczęściej bywała to jakaś zbrodnia nocna.
Musiałem dokonywać obrzezania artykułów innych współpracowników, przestawiać wzmianki, wciskać „świeżutki“, krwawy opis „Czorta“ i przeklinać go za to, że nie daje mi spać.
Ten reporter, człowiek prawie pięćdziesięcioletni, słynął ze swoich awantur miłosnych i zwycięstw śród kobiet o bardzo podejrzanej reputacji. Pewnego razu, po wręczeniu mi swojej notatki, korzystając z tego, że czekam na jej odbitkę, pocichu wszedł do gabinetu i usiadł naprzeciwko mnie. Spojrzałem na jego iście djabelską bladą twarz, z haczykowatym nosem i rzadkim, już siwiejącym zarostem. Wlepił we mnie okrągłe, świdrujące oczy i szepnął, krzywiąc cienkie wargi w jakimś złośliwym uśmiechu:
— Redaktorze... zakochałem się!
Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/130
Ta strona została przepisana.