Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/144

Ta strona została przepisana.

— Przekleństwo skóry! — mruknął do siebie. — Zawsze i wszędzie...
Ujrzał w oddali dachy hangarów lotniska i szeregi dwupłatowców, gotowych do odlotu. Nie potrzebował się spieszyć, gdyż po ostatnich zuchwałych raid’ach, miał tygodniowy urlop pierwszy w czasie wojny w kolonjach, gdzie szalone upały i parne, gorące ulewy podzwrotnikowe tak nielitościwie gnębiły ludzi.
Wszedł wkrótce na teren lotniska. Koledzy, ujrzawszy go, podbiegli, ściskali mu dłoń, winszowali wysokiej nagrody, przepowiadali świetną karjerę.
Milczał uporczywie. Oczy mu pałały ponurym, groźnym płomieniem, znikającym w głębi źrenic. Jasno bronzowa twarz jego blada była i chuda. Ledwie dostrzegalny skurcz co chwila zwężał mu oczy i krzywił usta do płaczu, a, może, — do krzyku nienawiści i przekleństwa.
— Do generała się dosłużysz, mały Roberts! — zawołał któryś z lotników, klepiąc mulata po ramieniu.
Roberts wyprostował się i zwrócił twarz do mówiącego.
— Patrz na mnie, Solter! — rzucił rozkazującym głosem. — Patrz dobrze i zapamiętaj jeszcze lepiej, abyś nie powtarzał głupich słów! Jam — mulat i nie znam ojczyzny, bo jest