Lecz Roberts potrafił i na to oskarżenie odpowiedzieć potężnie.
Spostrzegł on zbliżających się wrogów i, zatoczywszy szerokie koło, pomknął ku nim. Zaturkotały kulomioty i stojące na dole wojsko, sztab i mieszkańcy osady ze zgrozą śledzili straszliwą walkę w powietrzu.
Jak drapieżny sokół, lub potężny biało-czarny orzeł rzucał się Roberts na wrogów, spadał na nich zgóry, niknął ku nim, jak pocisk armatni, zdołu.
Niebawem dwa nieprzyjacielskie aparaty spadły gdzieś za ścianą dżungli, a unoszący się nad tem miejscem czarny dym świadczył, że się zapaliły.
Trzeci przeciwnik okazał się godnym sławwnego lotnika-mulata.
Bój trwał bez przerwy, a zwycięstwo przeważało to na jedną, to na drugą stronę.
Widzowie spostrzegli, że samolot Robertsa został poważnie uszkodzony, bo się chwiał, nie słuchał steru i stawał się igraszką powietrza.
Nagle błysnęło coś na nim i po chwili płomienne języki jęły lizać jego boki i metalowy kadłub, szybko czerniejący.
Był to koniec, śmierć, zguba... lecz w tej ostatniej chwili życia, mulat potrafił wzbić się nad przeciwnikiem na kilkanaście metrów zaledwie i zrzucić swój gorejący aparat na samolot wroga.
Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/155
Ta strona została przepisana.