Zdarzyło się to przed kilku laty, a mianowicie wtedy, gdy po mojej podróży przez Środkową Azję dobrnąłem nareszcie do kulturalnych miast na wybrzeżu Pacyfiku! Nie miałem ani grosza przy sobie i wogóle żadnej majętności, oprócz żądzy życia. Miałem zamiar wynająć się na robotnika drogowego, lecz, idąc do dyrekcji kolejowej, wstąpiłem do redakcji chińsko-amerykańskiego dziennika i... od tej chwili zacząłem w tem pisemku pracować.
Pewnego razu nasz redaktor, wresoły łobuz i znawca wszystkich 72-ych gatunków whisky, olbrzymi mr. John Coonegh umieścił nogi na biurku i, gwizdnąwszy przeciągle, wraz z obłokami dymu tytuniowego, wyrzucił frazes:
— Jutro mamy sensację...
— Jaką? — zapytaliśmy odrazu wszyscy.
Było nas bowiem trzech reporterów, mocno zainteresowanych w tematach, a cóż dopiero w sensacji!
John Coonegh, podobniejszy do boksera, niż do dziennikarza, zaśmiał się i ryknął: