— Istotnie, istotnie — był, na szczęście — był, bo teraz niema już — Simoni — odezwał się wysoki i cienki, jak tyka, farmaceuta z narożnej apteki.
— Najsprytniejszych ludzi zabiera wściekła „czerwona wdowa“ — rzucił napozór niedbałym głosem blady młodzieniec.
— Niech nas najświętsza Pani z Lourdes chroni od tych spryciarzy! — zawołała pończosznica, wznosząc oczy ku zadymionemu niebu.
— Dlaczego obywatel tak wzdycha po tym opryszku?! — ryknął nagle rzeźnik, podpierając się w boki.
— Istotnie! To ciekawe! — przeciągnął, zlekka się zacinając na „i“, aptekarz. — Może któryś z jego bandy?
— Zawołać policję, niech się wylegitymuje! — poradził wyszarzały, zgorzkniały urzędnik-emeryt.
Znowu rozległy się krzyki, w powietrzu zamigotały ręce, drapieżnie połyskiwały oczy.
— Jestem nauczycielem ze szkoły przy Św. Jacku, — oznajmił spokojnie młodzieniec.
— Prawda! — pisnęła jakaś wyrobnica. — Toż to pan Gaillard? Proszę pana jak się sprawiają moje chłopaki?
Tłum się uspokoił odrazu. Zapomnieli po chwili o swoich pogróżkach; zaczęto mówić o ostatnich napadach Simoni.
Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/169
Ta strona została przepisana.