Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/180

Ta strona została przepisana.

ten taniec święty... Będę robił szkice, może, kiedyś przydadzą się.
Wstał, przeciągnął się leniwie i odszedł, rzuciwszy:
— Wstąpię po ciebie za pół godziny...
Martinez zaczął się szybko przebierać. Kładł właśnie kołnierzyk, gdy zjawił się Grévin w szerokim, niemodnym fraku i, stanąwszy przed zwierciadłem, zaczął poprawiać niedbale zawiązaną białą kokardę krawata.
Zjechali windą nadół i wsiedli do taksówki.
Sale Calverta, gdzie zwykle urządzali wystawy swoich prac niezależni rzeźbiarze, były przepełnione publicznością.
Patrząc na szeregi różnych gipsów, piaskowców i marmurów, Martinez krzywił się pogardliwie, lecz chwilami zatrzymywał się przed niektóremi rzeźbami; mrużąc lewe oko, oglądał uważnie i radośnie się uśmiechał, szepcąc do Grévina:
— Ten ma talent!... Dobry talent! Chciałbym go poznać i pomówić z nim...
— Nic łatwiejszego! — odpowiadał ze śmiechem rzeźbiarz. — Niech tylko się dowie o twojem życzeniu, przybiegnie z wysuniętym ozorem, zdyszany i spocony, bo to głodne, owe „pauvres diables“ montparnaskie!
W największej sali, skąd usunięto wszystkie rzeźby, ujrzeli przyjaciele małą estradę, oto-