czoną palmami i oleandrami, stare pianino, na którem bębnił jakiś mocno łysy i obszarpany typ w starym tużurku o świecących się na łokciach rękawach.
Martineza i Grévina posadzono w fotelach pierwszego rzędu, lecz po chwili obaj wstali i usiedli na taburetach przy długim stole.
Grévin rozwinął szkicownik; Martinez, ujrzawszy na oknie bryłkę plasteliny umieścił ja przed sobą.
Publiczność z zaciekawieniem przyglądała się znanym artystom. Pokazywano sobie nawzajem Martineza i opowiadano prawdziwe i zmyślone historje o jego powodzeniu i błyskotliwej karjerze.
Wreszcie łysy muzyk przerwał swoje rzępolenie i zagrał jakiś wschodni, roznamiętniony motyw.
Na estradę weszła Margot. Miała na sobie szarą, niby z nici pajęczych utkaną suknię, lekką, powiewną. Nagie ramiona i kształtne, silne nogi, białe, jak marmur, wyłaniały się z obłoku tkaniny, niby łodygi pięknego, nieznanego a niepokojącego kwiatu.
Zaczęła tańczyć.
Pajęcza, wiotka tkanina obiegła zwinne, zgrabne ciało, nic nie ukrywając przed oczami widzów, złota fala włosów puszystych zsunęła się na pierś i ramiona.
Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/181
Ta strona została przepisana.