Słuchała go w milczeniu, z oczami zamglonemi, rozmarzonemi.
Tańczyli z sobą cały wieczór. Martinez czuł, jak powracają doń wspomnienia i odruchy młodości, zapomniał o długiej, ciężkiej pracy, której dokonał, zanim się wzbił na wyżyny artyzmu; nie czuł brzemienia swoich pięćdziesięciu lat; przyglądając się sobie w lustrze już nie spostrzegł nieuniknionej ociężałości swej barczystej postaci, siwych włosów w krótko przystrzyżonej brodzie i na skroniach.
Młodość powracała, bujna wesoła, płocha, urągająca życiu i śmierci, niepomna na przestrogi doświadczenia. Pragnął, żeby powróciła i, pokorna jego woli, przychodziła z uśmiechem pogodnym, jak gdyby zagadkowym.
Od Calverta pojechali do baru modnego, gdzie pili dużo i znów tańczyli, a gdzie Grévin, dumny ze swego przyjaciela, pobudził międzynarodową publiczność do owacji na cześć znakomitego rzeźbiarza. Jakiś dziennikarz amerykański tuż na poczekaniu zrobił wywiad z Martinezem, a inny — karykaturzysta narzucił szkic, który zamierzał posłać do „New-York Times’u“.
Nad ranem, pożegnawszy Grévina i nowych znajomych, Martinez odwoził Margot do jej hotelu.
Gdy auto zatrzymało się przed domem, dziewczyna przymrużyła oczy i przez zaciśnięte zęby szepnęła:
Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/184
Ta strona została przepisana.