bieniem uduchowienia i czystości, boś tego żądał od niej siłą swego artyzmu. Dla Kakao będzie kapłanką Izydy, heterą, lub tem, czego zażąda od niej ten hebanowy Antinous, albo czego ona sama zechce, pokorna wołaniu swej amerykańskiej natury i fantazji. Może przywiezie go do siebie po dancingu i będzie waliła przez łeb, po szerokiej piersi atlety szpicrutą, którą poskramia swego charta, bo ja wiem?!... Może jednak...
— Ja jej nie oskarżam... — przerwał Martinez z uśmiechem.
— No, to bardzo pięknie! — mruknął Grévin i nalał dwa kieliszki „Calvadosa“. — Wypijmy za młodość, powracająca niespodziewanie! Ona, jak zorza północna, pociąga, mami, zmusza do zapomnienia o panującej dokoła zimnej nocy polarnej — starości, starości, mój dobry Martinez!
— Za młodość! — zawołał ze śmiechem wesołym rzeźbiarz. — Chcę spędzić tę noc, jak spędzaliśmy je niegdyś, gdy młodzi byliśmy! Kto wie — być może, są to ostatnie przebłyski zorzy północnej?
— Bardzo pięknie i mądrze powiedziałeś! — pochwalił Grévin.
— Zapłać rachunek i porzuć to sympatyczne towarzystwo! Pojedziemy na Montmartre, gdzie można się zabawić należycie. Zresztą głodny jestem, a ten „Calvados“ zaostrzył mi apetyt. Nakarmią nas tam dobrze... Jazda!
Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/193
Ta strona została przepisana.