wiłem też długo, to tęsknym głosem, to szeptem gorącym.
Opowiedziałem, że dziś cała moja rodzina zbierze się przy wieczerzy wigilijnej; powtarzać będzie moje imię i z rozpaczą myśleć o mnie, zaginionym oddawna.
Mongoł dziobatą, trędowatą twarz ku mnie pochylił i słuchał. Nagle poruszył się i wyciągnął z płomieni palącą się gałązkę. Zaczął kreślić nią ogniste kółka w powietrzu, narazie malutkie, chyże, później coraz szersze, niby ze szkarłatnych pereł splecione, a otwierające przed moim wzrokiem jakąś głębię bez kresu...
Ujrzałem znajome miasto, dom rodzinny i drogie oblicza... usłyszałem mowę polską i swoje imię, głośno, często wymawiane...
Wszyscy, których kochałem, o których wspomnienia rzewne nosiłem w sercu i duszy, jak żywi przede mną na jawie...
Trwało to... może noc całą, może zaledwie jedno mgnienie oka. Nie wiem... nie wiem.
Silniejszy podmuch mroźnego wiatru otrzeźwił mnie.
Ujrzałem zmrużone, czarne oczy Mongoła, jego zżartą chorobami twarz i żółte kły.
Śmiał się cicho i czarną dłoń ciągnął ku torbie, patrząc na mnie błagalnie i chytrze zarazem.
Dałem mu nową garść sucharów i nalałem herbaty.
Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/198
Ta strona została przepisana.