Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/43

Ta strona została przepisana.

pokład wojennego okrętu, wysypywał z koszów do głębokiej czeluści luki suchy węgiel, który, spadając, rozbijał się na kawałki, a pył unosił się w postaci czarnej chmury nad białym krążownikiem.
Wziąłem czółno i kazałem się wieźć w stronę statku, gdyż chciałem zbliska widzieć tę gorączkową, prawie konwulsyjną pracę ludzkiej, zbiorowej maszyny.
Przybyłem w chwili, gdy jakiś gruby marynarz, stojący około luki, okładał pięściami schylonych pod ciężarem ładunku Chińczyków, Koreańczyków i Malajczyków, nagląc ich do pospiechu. Milcząc znosili razy i, milcząc, szli zpowrotem po nowy ładunek i nowe razy.
Wtem około luki powstało zamieszanie.
Majtek uderzył robotnika, a ten wnet mu odpowiedział okropnym ciosem, od którego brutal zachwiał się na nogach.
Natychmiast zagrały trąbki komandorów i zbiegli się majtkowie.
Nastało groźne i straszne milczenie...
Huknął strzał... Echo długie biegło nad wodą, aż ucichło gdzieś daleko, pochłonięte przez piasczyste wybrzeża za Sok-nu-hai.
Z tłumu wypadł człowiek.
Nie był to Chińczyk...
Był blady, łapał zakrwawionemi wargami powietrze i drżącemi dłońmi chwytał się za pierś.