Ociekały białemi strugami piany skały, zwisające nad tonią czarną, bezdenną, a wyjące, syczące fale lizały je złemi żądłami, sięgając coraz wyżej i dalej, wrywając się do jaskiń, szczelin i wbiegając na zwały dawnych lawin.
Olaf Wegen przychodził tu o wschodzie słońca, gdy morze, znużone całonocną walką, odbiegało i z cichym szmerem, z pluskiem, brzemiennym skargą, muskało obnażone, muszlami i czerwonemi wodorostami okryte rafy.
Kąpał się i, leżąc na płaskim kamieniu, wpatrywał się w wodę, śledząc ruch chyżych stad rybek i małe kraby, śmigające po piasku w poszukiwaniu żeru.
Słuchał dzwonienia szerokich, łagodnych fal i przyglądał się wpadającym co chwila do morza, szybującym mewom i albatrosom, wypatrującym zdobyczy.
Dzikie gołębie przenosiły się z łopotem skrzydeł nad fjordem i kryły się w głębokich szczelinach na szczycie spychu, gdzie wiły gniazda swoje.
Pewnego razu, leżąc na kamieniu, ukrytym za grzędą wysokich raf, ujrzał dziwne zjawisko.
Od strony wyspy Waagsö majaczącej we mgle słonecznej, ktoś płynął.
Nad wodą co chwila podnosiły się białe ramiona, wyrzucane wysoko, a na szafirowej tafli morza biła w oczy szkarłatna ruchoma, okrągła plama.
Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/58
Ta strona została przepisana.