cześnie wszystkie pagórki okryły się dymem od strzałów karabinowych, krzaki rozkwitły ogniem regularnych salw. Krzyki zwycięzców, jęki rannych i wystraszone, przeraźliwe wycie uciekających naoślep kozaków zabrzmiały w wąskiej dolinie. Ze spadków gór zbiegali zbrojni robotnicy i gonili zmykających napastników, którzy w popłochu porzucili swoje armaty. Po chwili dwa szrapnele pomknęły za uciekającym nieprzyjacielem, a echo ich wybuchów długo podawały sobie góry, przerzucając je od szczytu do szczytu, aż utonęło gdzieś na dnie doliny.
Prawie jednocześnie na drodze, wiodącej do Tinza-ho od południa, do posuwającego się oddziału chińskiego podjechał na dobrym gniadym wierzchowcu Chińczyk o śmiałej, śniadej twarzy i po długich ceremonjalnych pozdrowieniach jął rozpytywać oficera, dowodzącego żołnierzami, o cel wyprawy.
Tu poszło całkiem inaczej. Oddział, maszerujący w stronę osady, nagle zatrzymał się i dalej już nie poszedł. Chińczyków zwalczył nie karabin, lecz wymowa, poszanowanie prawa i... spory worek złotego piasku. Chińczyk wytłumaczył oficerowi, że rząd chiński nie może zabraniać Komunie prowadzenia robót na Tinza-ho, ponieważ stara, jeszcze nie zniesiona ustawa głosi, że każdy człowiek, który otrzyma na to zezwolenie miejscowego księcia mandżurskiego,
Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/83
Ta strona została przepisana.