Na trzeci dzień w parę godzin po południu spostrzegliśmy wielbłąda.
— Wielbłąd osiodłany, ale „chom“[1] na nim nie nasz — oznajmili przewodnicy.
Skierowaliśmy się w tamtą stronę.
Na stoku piasczystego pagórka stał wielbłąd, a przed nim wysoki, chudy człowiek o smętnej czarnej twarzy i szeroko rozwartych, pełnych niepokoju oczach. Miał na sobie biały płaszcz i białą płachtę okrywającą usta.
— To człowiek z dalekiej Afagi[2] — rzekł jeden z Mongołów.
Czarny człowiek patrzał w naszą stronę.
Podjechaliśmy do niego z mongolskiem pozdrowieniem. Odpowiedział po mongolsku zachrypniętym i obojętnym głosem.
Mongołowie po zwykłych ceremonjach palenia fajki i zdawkowych pytań, rozpoczęli rozmowę. Afgańczyk mówił po mongolsku bardzo źle. Przewodnicy zrozumieli go jednak i przestrach odbił się na ich twarzach.
— Co tam takiego? — spytałem.
— Ten człowiek jedzie do zakazanego obwodu Cecèg-charà. Z jego dalekiej ojczyzny przywieziono tu młodą dziewczynę, — która jest jego narzeczoną. Zły duch Cecèg dotknął jej swemi przeklętemi palcami, a ciało jej po-