Burzył się i wściekał Bajkał. Wiosenny „barguzin“, ten południowo-wschodni wiatr, gnał olbrzymie bałwany ku ciemnym skałom przeciwległego brzegu. Z łoskotem, złośliwym syczeniem i pluskiem biły one o kamienie i wylatywały do góry, jakgdyby z niebiosami walczyć chciały i wyzwanie szalone rzucały całemu światu. Na wzburzonej powierzchni olbrzymiego jeziora jeszcze pływały ostatnie tafle lodu, lecz rozsypywały się z suchym brzękiem, jak pękające szkło. Duże białe mewy z przeciągłym jękiem latały, co chwila porywane przez wiatr i miotane w różne strony.
Fale jeziora spotykały na swojej drodze długą, płaską wyspę. Fale, wściekłe na przeszkodę w biegu przeciwko skałom Chamar-Dabanu, ciskały się na niski, krzakami wiklin porośnięty brzeg, odrywały duże szmaty ziemi, łamały krzaki i spływały zpowrotem, ślizgając się na piasku przybrzeżnym jak długie, chyże węże.