obszerną polanę, otoczoną zaroślami wiklin, kalin i niewysokich brzóz. Ujrzał kilkanaście długich szałasów, zbudowanych z cienkich drągów, przeplatanych trzcinami i pokrytych grubą warstwą suchej, sczerniałej już gliny. Oprócz tych szałasów były jescze inne legowiska ludzkie — niewysokie pagórki, usypane z ziemi, mające duży okrągły otwór, zamiast drzwi. Pośrodku polany palił się ogień wśród kilku kamieni, na których stał duży kocioł żelazny z gotującemi się w nim rybami. W różnych miejscach widniały takież ogniska pierwotne. Przybysz jednak nigdzie nie dojrzał ludzi, a wtedy dłoń do ust przyłożył i krzyknął:
— Wychodźcie! Nic wam się złego nie stanie. Nie jestem urzędnikiem ani policjantem!
Te słowa natychmiast poskutkowały. Z szałasów, z nor podziemnych i z innych barłogów zaczęły wypełzać, czołgać się dziwne, straszliwe w swej nędzy postacie, jedna od drugiej potworniejsza i bardziej odznaczona piętnem śmierci. Wypełzły jak widma, zrodzone snem chorobliwym, i zatrzymały się wahające, przerażone i nieufne.
Student pewnym krokiem zbliżył się do nich, obszedł wszystkich, każdego obejrzał, o coś zapytał, a później uśmiechnął się prawie wesoło i zawołał:
— A ilu was tu się gnieździ?
Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/99
Ta strona została przepisana.