patrzyły prosto, bez wzruszenia, bez błysków nadziei i płytkiej, krótkotrwałej radości. Cała postać Elzy Tornwalsen — od silnych ramion, pięknie zarysowanych pod białym jedwabiem sukni, lecz w tej chwili bezwładnych, śmiertelnie znużonych, opadłych wzdłuż wysmukłych, sprężystych bioder, aż do złocistej głowy, łagodnym, bezradnym ruchem pochylonej naprzód, i do mocno, nieruchomo wpartych w kobierzec drobnych stóp, — stała się uosobieniem tragicznego oczekiwania. Zamarła w bezruchu, wyprostowana, zamieniona w słuch i wzrok, każdym atomem szukająca czegoś, co słyszeć i widzieć pragnęła jej dusza. Cicho podnosiła się i opadała niewysoka, prawie dziewicza pierś, a półotwarte, świeże wargi odsłaniały zdrowe, białe zęby.
Połączenie rwącej się do życia młodości z brzemieniem doświadczenia i bolesnej udręki wywierało niezwykłe, niepokojące wrażenie.
Lekko opuszczone ramiona nieznacznie pochylały się ku przodowi. Nie był to jednak ruch, jakim kobieta pragnęłaby przygarnąć do piersi wszystko, co ukochało jej serce, nie! W tem pochyleniu ramion czaiło się nieznane nikomu namiętne błaganie, aby coś, co zniknęło tam, gdzie pogrążyło się przed chwilą słońce, co osierociło i zmroziło na zawsze biedne, nieukojone serce, — żeby to wszystko, takie drogie i potrzebne do życia, zmiłowało się nad nią, rozbłysło chociażby na jedną chwilę, krótką i nieuchwytną, jak ten ostatni, szmaragdowo-zielony płomyk pożegnalny, z którym porzuca ziemię życiodajna gwiazda dzienna, i żeby wszystko to, co podtrzymywało bicie stroskanego serca, powróciło.
Elza drgnęła.
Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.