Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

byśmy, gdyby nie moja córka, Lucy. Z wycieńczenia zapadła ona na gruźlicę! Trzeba było ratować młode życie, więc machnęłam ręką na obyczaje i poglądy mojej klasy społecznej i stałam się wychowawczynią i nauczycielką. Narazie wszyscy odwrócili się odemnie, gdyż pogwałciłam tradycje lordowskie; z biegiem czasu jednak przyzwyczaili się do tego, a teraz są nawet bardzo dumni z „dzielnej lady Rozalji“ i chętnie widzą moje rzadkie zresztą u nich wizyty...
— A co się stało z Lucy? — spytała Elza.
— O, to bardzo biedne dziecko!... — jęknęła lady Rozalja. — Od tego czasu minęło już piętnaście lat... Lucy ma teraz trzydziesty rok, lecz pozostała wątłą istotą, wciąż walczącą ze straszliwą chorobą... Żyć może jedynie w swojem sanatorjum w Szwajcarji, w górach... Muszę pracować dla niej, bo pobyt jej tam pochłania dużo pieniędzy... O, ty nie zrozumiesz tego, Elzo! Czasami budzę się w nocy zdjęta panicznym strachem, zlana zimnym potem... gdy przyśni mi się, że jestem obłożnie chora, lub umierająca! Przecież wiem, Elzo, że moja choroba lub śmierć muszą się stać wyrokiem dla Lucy?!
Dopiero wieczorem powróciły obie przyjaciółki do domu i długo, niezwykle długo świeciły się okna w apartamentach mrs. Elzy Tornwalsen.
Teraz przyszła kolej na zwierzenia „dzikuski“.
Opowiadała o swojem życiu spokojnie, bez żadnego na pozór wzruszenia, tak, jakgdyby chodziło o trzecią, obojętną zupełnie dla niej osobę, lecz w jej oczach szafirowych, zmiennych jak woda morska, to zapalały się rzewne, męczeńskie ogniki, to przygasały nagle, a wtedy źrenice rozszerzały się niemal obłędnie i rozpaczliwie, a barwa ich i połysk znikały bez śladu, ni to powierz-