świat cały! W białej, mętnej zwidzie, majaczącej dokoła, rozbiegły się parowce wylękłe... pogubiły! Odeszły od siebie daleko w obawie, aby nie uderzyć dziobem w rufę idącego przodem okrętu, lub nie otrzeć się burtami, nie połamać sobie rej, nie zerwać blach poszycia i takelunku. Czasami może się przydarzyć, że sztormani nadają statkom należny kurs i płyną ku wspólnemu celowi, lecz nic nie widzą dokoła i nic o sobie nie wiedzą! Wtedy rzucają oni w mrok mglisty, w białe zwoje ciężkich tumanów ostrzegawcze i trwożne sygnały. Zapalają się race ogniste, z sykiem tną mgliste powietrze — senne i nieruchome — i gasną gdzieś, nie przebiwszy płachty oparów. A w nocy, gdy czarną się stanie mgła nieustępliwa, rozszaleje sztorm, dma wściekła pocznie kłaść, miotać i ciskać czarne kadłuby „tranków“ zbłąkanych, rzucać na pokład góry pienne, zrywać barduny i wanty[1] i, niby młotem bojowym, walić w tarcice burt. Próżno zapalają majtkowie czerwone światło na sztabie i potężne latarnie na półmaszcie, pod fok-marsem,[2] — nikt tego sygnału spostrzec nie może i nikt nań nie odpowie! Przytrafia się nieraz, że dziewiąty wał — rozbestwiony, ryczący, potrząsając siwemi kosmami czuba, runie na dek,[3] wpadnie do rumu maszynowego, zagasi światła wewnątrz i zewnątrz, a potem ostatnim szalonym wysiłkiem potarga brezentowy reląg mostka kapitańskiego i zrzuci do morza wszystko, o co zawadzi. Z łomotem i trzaskiem zdruzgotanego drzewa i żelaza spadnie
Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.