ciem ocierały się o rozrzucone tam i sam bloki cementowe i gwizdały, zawodziły w szczelinach popękanego muru.
Na dole, u stóp stromego cypla ryczało i miotało się morze.
Fale, smagane podmuchami dmy sztormowej, z pluskiem, hukiem i sykiem, biły w betonową ścianę mola, przelewały się przez nią, a potem pędziły dalej, aby się zderzyć z kamienną piersią przylądka i rozbić się o czarne, zębate rafy, wystające z piennej zwary przybrzeżnej.
Elza patrzyła na spienione, rozwścieczone morze. Na północy świeciła latarnia Biarritz; odpowiadały jej migotliwe błyski innej — stojącej na wysokim brzegu Hendaye. Na oceanie panował mrok.
Elza usadowiła lady Rozalję w zacisznym zakątku tuż za wieżą strażnika i rzekła:
— Nie bój się, matko! Przecież wiesz, że umiem pływać i że jutro muszę zwyciężyć!
— Elzo! — wyjąkała drżąca staruszka, z przerażeniem i prośbą spoglądając na towarzyszkę, która zrzuciła płaszcz i wprawnemi ruchami naciągała na głowę gumowy czepek.
— Czekaj, wrócę niedługo! — krzyknęła Elza i zaczęła oddalać się ścieżką, zygzakiem zbiegającą ku brzegowi.
Lady Rozalja wstała po chwili i, przechyliwszy się nad spychem, patrzyła nadół.
Wydało jej się, że dobiegł jej uszu głośniejszy plusk wody; nie była jednak pewna, czy istotnie widzi, czy też to mami ją wytężony wzrok, że w zlekka fosforyzującej pianie mignęła ciemniejsza od nocy sylwetka
Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.