wony czepek Elzy, potem obejrzał się na szypra i z nagłą wesołością, która porwała go i poniosła, krzyknął:
— Hej tam, przyjacielu! Sztorwał nawalić na bakort i trzymać na Socoa, a niech mechanik nie żałuje węgla... pięćdziesiąt dolarów dorzucam czeladzi!
Holownik szarpnął się całym kadłubem i, opisawszy koło, z sapaniem i zgrzytem jął ciąć fale i biec ku bramie południowego mola, wyrzucając kłęby dymu i iskier.
Na werandzie hotelu Edwarda VII w zacisznej niszy, oświetlonej dyskretnie przyciemnionemi lampami siedziała grupa ludzi. Na kanapce królowała majestatyczna lady Rozalja Steward-Foldew, zawsze czarno ubrana, chociaż tym razem miała na sobie bardziej elegancką, jedwabną suknię, ozdobioną srebrną koronką. Jej puszysta, siwa fryzura i blada, poważna twarz, odbijała się efektownie od czarnego stroju.
Jednak w tej twarzy i w ruchach zwykle sztywnej Angielki zjawiły się nowe odcienie. W oczach jej zapalały się co chwila jakieś łagodniejsze błyski, a usta układały się w rzewny uśmiech, z którym spoglądała na siedzących przed nią Elzę Tornwalsen i Pitta Hardfula.
Kapitan był we fraku i miał chmurną minę.
— Wczoraj mieliśmy bankiet, dziś — bankiet, na jutro z pewnością też coś obmyślą ci nic nierobiący panowie i panie, — mówił, — a kiedyż będę mógł