Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

z pochodzenia, ponieważ niezłomnie wierzył, że przodkami jego byli przedhistoryczni Atlantowie.
Był on niegdyś urzędnikiem ministerstwa spraw wewnętrznych, nosił złote palmy na fjoletowej wstążeczce, po dymisji piastował godność burmistrza w Saint-Jean-de-Luz i za zasługi na polu spopularyzowania plaży rodzimej, został jednogłośnie wybrany honorowym prezesem Jacht-Clubu. Szumny tytuł i tradycyjna u Francuzów dostojność urzędnicza czyniły z pana Aboya-Dubarry postać nader zabawną. Malutki, siwy, przesadnie układny, poruszający się w sposób „demodé“, krygujący się i nadmiernie elegancki, mówił dużo, używając pompatycznych, staroświeckich wyrazów i z niezwykłą dobitnością akcentując słowa małoważne.
Usadowiwszy się przy Elzie, okrył rumiane oblicze nieprzeniknioną tajemnicą oraz szczególną, niemal nachnioną powagą. Pan Aboya-Dubarry, jak każdy Baskijczyk, lubił i umiał jeść i pić, a nie znosił milczenia. Tego wieczoru nie mówił nic. Od czasu do czasu marszczył brwi i wznosił oczy, poruszając ustami. Pod stołem co chwila zaglądał pokryjomu do kartki, której nie wypuszczał z ręki. Pan prezes usiłował „wykuć“ na pamięć mowę swoją, pragnąc zadziwić gości zagranicznych krasomówstwem baskijskiem. Nie zwracał na nikogo najmniejszej uwagi, w roztargnieniu pociągał wino i uczył się z uporem.
Była to okoliczność nader sprzyjająca zamiarom Pitta Hardfula. Mógł swobodnie rozmawiać z Elzą.
— Do stu porwanych cum! — pomyślał z przerażeniem. — Mam jeszcze sąsiadkę z lewej strony i nie byle jaką, gdyż jest nią majestatyczna, o mocno wybujałych kształtach połowica pana Aboya-Dubarry! Muszę ją ba-