Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

jedynie po to, abym zaludniał opróżnione cele w jego więzieniu...
Pitt milczał długo, wreszcie podszedł do młodego doktora i, kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł przyjaźnie:
— Panie Swen, cieszę się, że pan jedzie ze mną! Będzie pan tam miał wdzięczne pole do pracy uczciwej i natchnionej! W Hawrze wsiądzie pan na kuter „Witeź“. Popłyniemy razem, gdyż mamy dużo spraw do omówienia i opracowania w drodze. Do widzenia zatem na „Witeziu“!
— Do widzenia, kapitanie! — odpowiedział radosnym głosem młodzieniec i, potrząsnąwszy rękę Pitta, wybiegł z pokoju, drżąc ze wzruszenia.
Kapitan długo chodził po gabinecie i myślał. Zmarszczki na czole prostowały mu się powoli.
Klasnął w dłonie, a gdy wszedł lokaj George, rzekł do niego:
— W poczekalni musi czekać na przyjęcie niejaki Szymon Rouvier. Ten, który pisał do mnie dwa razy... Sprawdź to i wprowadź go do mnie!
— O, monsieur! — załamał ręce gadatliwy Francuz. — Szymon Rouvier siedzi już od godziny. Cóż to za straszny typ! Patrzy z podełba i wszystko maca oczami. Na krok nie odchodzę, bo obawiam się, że skradnie szafę z książkami lub fortepian!... Ale ten drugi — jeszcze straszniejszy! Ten znów maca wszystko łapskami i odrazu ocenia, jak komornik sądowy, proszę kapitana! Gada sam do siebie, po francusku nic nie rozumie, śmieje się głośno i kłapie zębami, jak aligator...
— Któż to jest? — spytał Pitt.
— Oto jego bilet, proszę pana!