Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

ba? Cha-cha! Nędza nie zna hańby, gdy ma nóż na gardle. Niech się w to bawią piękne panienki i panowie, co obrzucają nas błotem z pod kół swoich samochodów! Tak powiedziała Lizeta... Wtedy postanowiłem, że ja pierwszy ucieknę się do zbrodni... Niech rodzina coś ma, ten jakiś tam „uśmiech losu“, a mnie niech czarci zawloką do więzienia, a potem do piekła! Miałem już nawet upatrzoną ofiarę, gdy ktoś wspomniał przy mnie o panu... Opowiadano mi później o tem, że nie tylko w takim oto pałacu płynęło życie kapitana... Ostatnia to deska ratunku dla mnie. Pojechać na złote tereny, zarobić choć trochę, aby dać Lizecie uśmiech losu, ochronić ją i rodzinę od hańby, zapracować się na śmierć, a swoich wydobyć z ohydnej, ciemnej nory, pokazać im słońce i to, co nazywamy życiem! Chodziłem z tem kilka dni, a tak pragnąłem tego, że zapomniałem o obmyślonej zbrodni i zrozumiałem, że jeżeli odejdę stąd, posłyszawszy straszne słowo „nie“ — to stanie się rzecz straszna... Nie powrócę już do rodziny... rzucę się pod koła pańskiego samochodu, gdy będzie pan odjeżdżał do swego złota, a może, werwę się do teatru, do parlamentu, do fabryki lub na giełdę i machnę w sam środek obojętnej, drapieżnej tłuszczy ludzkiej taką bombę, że zgasi ona nie jeden „uśmiech losu“, lecz tysiące... A gdy mnie później będą wlec na pomost gilotyny, ryczeć będę ze śmiechu... „Uśmiech losu!... Jaśniejsze jutro!...“
Rouvier zakaszlał, przyciskając ręce do piersi.
Kaszlał długo, a gdy się uspokoił nieco, Pitt Hardful, nie patrząc na niego, mówić zaczął twardym, surowym głosem:
— Zaraz napiszę dla was kartkę, Szymonie Rouvier;