Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

po pokładzie, sprawnie i spokojnie. Olbrzymi szyper przechadzał się po mostku, ciężki, jak złom granitowy, a na morzu baczny i czujny, jak orzeł. Pykał fajkę i coś pomrukiwał. Za nim, wpatrzony w każde skinienie ręki szypra, tkwił sternik, i wpijając dłonie w szprychy sztorwału, kręcił koło, słuchając głuchego turkotu łańcucha.
Na pokładzie siedziało z pięćdziesięciu mężczyzn. Byli to „przedstawiciele setek“ przyszłych kolonistów, a wśród nich młody, pogodny ksiądz katolicki, zadumany i bardzo dostojny pastor ewangelicki i zachwycający się wszystkiem, podniecony Ernst Swen.
Pasażerowie gwarzyli leniwemi głosami, przerzucając się z tematu na temat, w tej chwili bowiem zajmowała ich jedna myśl — wylądowanie na dwa dni w Bergen.
— Później rzucimy kotew dopiero w Wardoe — mówił do nich majtek, oglądający wały motorowego zwijacza i oliwiąc mechanizm. — Będziemy tam ładowali ryby solone i suszone mięso reniferowe... Nie tęgi to przysmak! Nieraz pokręcicie nosami co się zowie! Cha, cha!
Zgodny śmiech odpowiedział na te żarciki majtka.
— Lepszy rydz, jak nic! — zawyrokował ksiądz i obciągnął zadartą na kolanach sutannę.
— Raczej lepszy sztokfisz, jak nic, cha, cha! — podtrzymał go majtek. — To prawda! Głód to lepszy kucharz, niż „maitre“ w tawernie „De braves marins“ w Hawrze!
Pitt Hardful spał w kabinie, którą mu na czas pływanki odstąpił szyper. Spał, jak zabity już całą dobę. Znużyły go śmiertelnie ostatnie przygotowania i for-