potworny, przeszywający całe ciało i niemal pozbawiający go przytomności.
W tem mieście przeżył dwadzieścia siedem lat i, jak mu się wydawało, bezcelowo i bezdusznie. Wychował się w zamożnym domu, otoczony zbytkiem, w warunkach, które uważał teraz za wręcz zbrodnicze w swej bezmyślności i egoiźmie.
Przez dwadzieścia siedem lat poznał był zaledwie środek miasta. Przedmieścia za to i brudne, wąskie, zamieszkałe przez nieznanych ludzi uliczki i zaułki, pozostawały poza granicami wiedzy i zainteresowania Eryka Stefana. Wspaniały, błyskotliwy, dobrze ułożony młodzieniec, należał do klasy, która z rokiem każdym stanowiła coraz mniejszą, ale też coraz bardziej niedostępną wysepkę w morzu ludzkiem, wyrzucającem fale z tych właśnie barłogów, przedmieść, z zakopconych, odrapanych z tynku ubogich kamienic, z wąskich, krętych uliczek, pozbawionych przewiewu świeżego powietrza i promieni słonecznych.
Widział to wszystko strojny, gładko ogolony Eryk w przelocie, ale było mu to tak obce i obojętne, że wzrok jego ślizgał się, na niczem się nie zatrzymując. Nie słyszał wrzasków dzieci obdartych, bladych, urągających mu, gdy samochód jego obryzgał je błotem, lub zasypał kurzem. Tak też było i z życiem. Znał zaledwie szczyt jego, dostępny wyłącznie dla ludzi z jego sfery.
Ludzie z małej wysepki bogaczy nie umieją wglądać w mgłę, pianę i warkliwą zwarę, kotłującą się dokoła. Z jakimś uporem myślą, że skalisty brzeg ich siedziby wstrzyma rozpęd tych rozbestwionych potęg, ryczących, powiewających rozwichrzonemi grzywami, syczących nienawiścią i smaganych wichrem ślepej i tępej zemsty.
Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.