Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

Kapitan miał tu dużo do roboty. Najpierw odwiedził wszystkie trzy statki, które płynęły za kutrem na daleką północ. Towarzyszyli mu „przedstawiciele setek“, z którymi przez czas podróży omówił szereg zasadniczych kwestyj i dawał szczere, jasne odpowiedzi na stawiane przez nich pytania, rozpraszając różne wątpliwości.
Pasażerowie czuli się dobrze, czego się zresztą można było spodziewać, gdyż ocean wciąż pozostawał spokojny, a pogoda utrwaliła się na czas dłuższy, o czem świadczył barometr, stojący wysoko. Na pokładach parowców panował raźny nastrój; wszędzie rozbrzmiewał śmiech i muzyka, gdyż ten i ów z kolonistów wiózł ze sobą instrumenty muzyczne. Młodzież, płynąca na „Jenny“, uformowała już chór, śpiewający bardzo zgodnie, a posiadający kilka pięknych głosów; najwięcej cieszyła się z tego dawna pianistka, pani Teresa Carton, obiecująca wszystkim wspaniałe koncerty „przed rampą z ogni polarnych“. Lekarze nudzili się śmiertelnie, bo nie mieli pacjentów.
Jeden tylko pasażer z „Roberty“, gdy Pitt Hardful obchodził dek i kabiny, wpadł na niego, wściekle wymachując pięściami i bryzgając śliną.
Wytoczył się z jutu i ryczał:
— Perros, carronas, estupidos!... Zamknąć mnie, mnie pod pokładem... jak jakaś canalla, która płynąć trzecia klasa... Mil veces-no, en nombre del amor!
Pitt odrazu poznał senora Esuperanzo Gradaza i zmrużył oczy, przeczuwając nieuniknione starcie z Hiszpanem.
Tymczasem olbrzymi, opasły Gradaz dostrzegł kapitana i sunął na niego.