Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

— Olé! — wrzasnął. — Eso es monstruoso, capitano! Chyba nie znać Esuperanzo Gradaz z Barcelony, że nie dawać mu osobnej, wygodnej, najwygodniejszej kabiny?! Dios mio! Madonna! W luksusowa kabina spać sześć estupidos animales, zwykłe draby... a senor Gradaz iść pod pokład?! No! Żądam osobna kabina! En seguida!
— Nie drzyj się, senor, jak byk asturyjski, bo to na nic! — spokojnie, lecz zimno upomniał go Pitt.
— Co to byk asturyjski? Madonna Sagrada!! Nie znać Esuperanzo Gradaz?! — ryknął Hiszpan.
— Przepraszam — odparł Pitt i wydobył z teki listę kolonistów, — zaraz zajrzę do spisu... Grabbe... Grabon, ach, oto mam już! „Gradaz Esuperanzo, lat 58, obywatel Barcelony, zawód... wolny“. Wolny?
Kapitan odstąpił od Hiszpana o parę kroków i obrzucił go ostrym spojrzeniem.
Po chwili ciągnął szyderczym głosem:
— Wydaje mi się, że pan ujmuje sobie latek?... Wygląda pan na 68... skończonych! Ale co to znaczy — zawód „wolny“? Takich zawodów jest sporo: artyści, pisarze, adwokaci, lekarze... Gdy patrzę na pana, senor Gradaz, mimowoli myślę, że pan posiadał plantację kawy lub bawełny w Brazylji i torturował robotników-emigrantów i murzynów, albo też był dyrektorem wesołego domu w Rio z „przedmieścia czerwonej latarni“, albo handlarzem żywym towarem...
Zupełnie niespodziewanie brutalny Hiszpan zmiękł i spuścił z tonu. Znacznie już spokojniejszym głosem zaprotestował bardzo skromnie:
— Dios mio! Co też powiadać, capitano! Jestem so-