Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

nie gadał, chwilami pochylając się ku Pittowi i szepcąc mu do ucha.
Gradaz zaczął od tego, że zna się na ludziach, o! zna się doskonale, bo tysiące tego tałałajstwa przelało się przez palce jego, to też poznał się na „Złotym Kapitanie“. Widzi go, jak na dłoni, niby świeżutką, dopiero wypuszczoną z pod prasy monetę pięciopesetową. Z kapitana Hardfula gracz nielada. On zaś, Esuperanzo Gradaz, przed tem, nim się z kimś zada, ma zwyczaj dowiedzieć się o nim szczegółowo, do sedna, do najmniejszej plamki na skórze i sumieniu, do ostatniego paznogcia na nodze. Wie o kapitanie wszystko, ale to literalnie wszystko, bo informacji o nim dostarczył mu nikt inny — tylko dziadek kapitana, czcigodny Alfred Stefan, z którym wiążą go dawne więzy przyjaźni. I poco to było kapitanowi zmieniać dobre, szanowane nazwisko Stefanów na jakiegoś Hardfula?!
Słuchający go dotychczas spokojnie Pitt w tem miejscu nagle się poruszył i, zatopiwszy swoje źrenice w bezczelnych oczach Hiszpana, wtrącił napozór obojętnie:
— Nazwiska swego wyzbywa się człowiek z różnych powodów... Syn pański, naprzykład, uczyni to z pewnością jedynie dlatego, żeby go nikt nie podejrzewał, że jest potomkiem Esuperanzo tegoż nazwiska!
Gradaz parsknął głośno.
— Ja nie mam syna! — wołał ze śmiechem. — Wciąż się jeszcze gniewa na mnie, „Złoty Kapitan“?! Napróżno, bo my zrobimy świetny interes!
Znowu się pochylił nad kapitanem i szeptem dalej snuł swoje wynurzenia. On — Gradaz rozumie, że kapitanowi zależało na rehabilitacji. W tym celu zaleciał zbyt wysoko i daleko. Oddał zadarmo nieprzebrane