Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/246

Ta strona została uwierzytelniona.

— A więc można i bez tego! — wzruszył ramionami Esuperanzo. — Chcę tylko posłyszeć: zgoda czy nie?
Pitt spojrzał na siedzący przed nim zwał tłuszczu i nikczemności i spytał:
— Senor był zupełnie szczery ze mną?
— Jak na spowiedzi! — przytaknął Hiszpan.
— W buzi pańskiej brzmi to dziwnie i nie daje żadnej rękojmi, ale przypuśćmy — zauważył kapitan. — więc pan nie jest przedstawicielem kapitału?
— Co tu ukrywać? — zaśmiał się Esuperanzo. — Jestem przedstawicielem kapitału, lecz osobistego, nie zaś „zorganizowanego“! Chcę wydrzeć „międzynarodówce kapitalistycznej“ ten kąsek północny i zapraszam pana do spółki, bo i tak będę szedł własną drogą i swego celu dopnę!
— No, teraz wierzę w szczerość senora! — zaśmiał się Pitt. — To obowiązuje mnie też do zupełnej szczerości. Słuchaj-że, Esuperanzo Gradaz z Barcelony, a dobrze sobie zapamiętaj! Po raz drugi powtarzać tego nie myślę... Jeżeli ważysz się stanąć mi na przeszkodzie, zmiażdżę cię, a twój opasły kadłub rozszarpią i rozciągną po tundrze wilki północne... Taka jest moja odpowiedź! Dopóki ja żyję, nikt nie zagarnie Tajmyru, bo oddałem go nowej ludzkości!
Pitt wstał i nie oglądając się, odszedł.
— Que perro estupido! — mruczał zdumiony Hiszpan.
Tymczasem Pitt pozornie tylko był oburzony. Rozmowa z Gradazem ucieszyła go niewymownie. Wiedział już, że wśród najgorszych przeciwników jego — kapitalistów może wyniknąć wojna domowa, wybuch jej on