brzyma. Niektóre z nich wczepiały mu się w wargi i chwytały za potężne pletwy.
— Patrzcie! Patrzcie! — wołał oficer — To są „ryby-miecze“, mają po pięć metrów długości, a należą do rodziny wielorybów. Marynarze nazywają je „zbójami“, i w samej rzeczy są to najstraszliwsze, gorsze nawet od rekinów, drapieżniki! „Zbóje“ — to plaga morza, tępiciele wszelkich żywych istot, a szczególnie wielorybów, ściganych bez litości. O, widzicie?! Już cztery sztuki wżarły się w grube wargi biedaka! Usiłują zaciągnąć go na głębinę i trzymać tak długo, aż udusi się z braku powietrza...
Wieloryb, otoczony stadem żarłocznych wrogów, odpływał coraz dalej, pędząc na południe, ku brzegom lądu.
W dwa dni później statki Pitta stały już na kotwicach przy cuchnących rybami, tranem, gnijącemi skórami i odpadkami garbarni przystaniach Wardo.
Pitt Hardful z Mikołajem Skalnym spędzili cały dzień w mieście, załatwiając formalności portowe i robiąc zakupy. Statki przyjmowały węgiel, słodką wodę i beczki z solonemi sztokfiszami, których miało starczyć aż do Tajmyru.
— Tam zato będziemy się raczyli świeżemi a tak wybornemi rybami, jak jesiotr, łosoś, nelma, tajmień, moksun, a zrzadka nawet — omul! — pocieszał towarzyszy podróży Miguel. — Z pewnością nigdy nie słyszeliście o takich rybach, a tymczasem lepszych nigdzie już jeść nie będziecie! No, a teraz, aż do Pyasiny żujmy łykowate sztokfisze, — trudno!
Wieczorem, powróciwszy na pokład Pitt zastał w swojej kabinie Pawła Gérome.
Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.