Elza poczuła gorące łzy, spływające na jej palce.
Pitt Hardful płakał... płakał po raz pierwszy od wielu, wielu ciężkich męczeńskich lat upadku i mozolnego dźwigania się, ostrego bólu serca, tęsknicy, miotania się duszy samotnej.
Elza nie odbierała mu ręki swojej.
Rozumiała, że były to łzy... wielkiej odmiany...
Z ostatniemi kluczami łabędzi i stadami gęsi, odlatujących na południe, odpłynął Mikołaj Skalny, uwożąc na „Witeziu“ najstarszych osadników Tajmyru. Powracali do życia, od którego zbiegli niegdyś, kryjąc się wśród nagich gór i bezbrzeżnych płaszczyzn tundry, okrytej mchem i rzadkiemi zaroślami karłowatych krzewów. Teraz płynęli do miast rojnych i bogatych, pełnych nędzy i przepychu, lenistwa i pracy znojnej, powierzchownej moralności, a rozpasanej bezkarnie rozpusty i zbrodni.
Pitt Hardful w rozmowach z Elzą i Miguelem coraz częściej powracał do starych towarzyszy i gonił ich myślą swoją. Czy potrafią oni zdobyć sobie niezależne stanowisko, aby móc zastosować w życiu wyniesione z Północy zasady, porwać niemi innych, przykładem swoim i ofiarnością skaptować przyjaciół i stronników, przeciwstawić się pokusom i mamiącym majakom życia? Wiedział kapitan, że wszyscy ci, co odpłynęli na zawsze, byli ludźmi mocnymi, rozważnymi i szczerze podzielającymi zamiary i myśli jego. Nie zamykał jednak