wartki prąd rzeki i bezdenna głębia jeziora Tajmyrskiego.
Zima... Polarna zima, o dniach krótkich, jak mgnienie oka, mętnych i szarych, o nocach czarnych, nieskończenie się wlokących, rozdzieranych poszumem wiatru, szelestem sypiącego śniegu i jękliwem zawodzeniem wilków, zuchwałych i wściekłych z głodu i zimna.
Zdawało się, że nikt się tu ostać nie zdoła, ani zwierz, ani ptak.
Lecz człowiek nauczył się już był zwalczać wszystko, więc i tu, na nizinie, pomiędzy skałami Byrranga i stromemi uskokami gór Mgoa-Moa zaczaił się, gotów do obrony i napadu.
Świeciły radośnie okna domów osiedla; dymy z palących się pieców podnosiły leniwie nad dachami swe białe i niebieskie pióropusze; na oczyszczonej ze śniegu ulicy snuły się ciepło ubrane postacie mieszkańców; turkotały ochoczo koła wagonetek, toczących się po szynach; błyskały wielkie latarnie acetylenowe koło głównego szybu „Złotej Studni“.
Gasły one tylko w niedzielę, a wtedy zapalały się inne, wokół małego domku, nad którym widniał krzyż i sygnaturka, zawieszona nad wejściem. Stanął tam czasowo dom Boży, a ludzie gromadnie schodzili się tu na modlitwę i na wysłuchanie nauki, której udzielali zawsze gotowi do posług chrześcijańskich pogodny, porywczy ojciec Leduc i poważny, zamyślony pastor Boese.
Płonęły duże, jasne lampy w innem też miejscu, przy jednym z drewnianych gmachów, gdzie w dwóch obszernych salach urządzono klub, w którym w dni świąteczne gwarno było i rojno, rozlegały się śpiewy
Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/284
Ta strona została uwierzytelniona.