skalnych, nie wzmacniali ich słupami i mocnemi żebrami z drzewa, zabezpieczającemi przed zawaleniem się i zsunięciem sklepienia i boków podziemnej galerji. Część góry pod działaniem mrozu, oderwała się od masywu i przytłoczyła swym ciężarem znajdujące się pod nią głęboko idące przejścia.
Nadludzkie wysiłki i wytężona praca dały możność dopiero około dziesiątej rano dotrzeć do podziemnego korytarza.
Pierwszy wszedł do niego kapitan Hardful, a za nim kilku osadników.
Posuwali się, pełznąc na kolanach, pochyleni do ziemi, ponieważ zbocza galerji prawie się zwarły, druzgocąc resztki dawnych filarów drewnianych, oparcia ścian i pułapu. Co chwila obsuwały się kamienie i z szelestem złowrogim spełzały wężyki piasku. Świecąc sobie lampkami górniczemi o nikłym, czerwonym płomyku, Pitt sunął naprzód z zapartym oddechem.
— Boże! — modlił się gorąco. — Uczyń cud i uratuj tych, których dotknąłeś karzącą dłonią Twoją!
Wreszcie za ostrem załamaniem galerji natknął się Pitt na ślepą ścianę. Napróżno szukał w niej jakiegoś otworu, chociażby najmniejszej szczeliny, napróżno przykładał ucho do zimnego, wilgotnego kamienia, wsłuchiwał się, słysząc jak głośno i nierówno bije mu serce i z sykiem krąży krew w skroniach. Nic! Ani okrzyku, ani jęku, lub stuku w mur strasznej ciemnicy podziemnej!...
Pitt jął bić kilofem w kamień. Sypały się iskry z pod stali, lecz ciosy padały bez echa.
Zrozumiał, że masa skalna upadła, zgniótłszy do podłoża wybitą w niej galerję.
Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.