Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/304

Ta strona została uwierzytelniona.

poniszczą, albo zabierze ze sobą mór nielitościwy, lub dziki, głodny zwierz.
Żyją więc społem w swoich „czumach“ ze skór lub kory modrzewiowej, dzielą się wszystkiem chętnie, biegną sobie nawzajem z pomocą, chociaż od szałasu do szałasu — kilka godzin dobrej jazdy...
I oto przybyli na Północ surową i upiorną ludzie cywilizowani.
Dopóki przebywali na tundrze ci, których męka codzienna, nędza i brzemię życia przygnało tu, — nic się nie zmieniło na pozór. Przekształcały się niewidzialne, przetapiały się i przekuwały dusze znękane i serca zgnębione.
A teraz przyszli tu i osiedli wśród nich inni. Przynieśli oni ze sobą truciznę wielkich miast i rozdęli nozdrza, ujrzawszy jedynego bożka, przed którym kornie chylili czoła.
Złoto...
Było ono dla nich ziarnem o potężnej sile twórczej, ziarnem, co buduje z okruszyny niebotyczną górę złotą, przytłaczającą swym ciężarem życie setek i tysięcy braci...
Braci?
Nie masz brata, skoro chciwe ręce ciągną cię do złota!
Bratem jest ten, który posiada równą miarę jego.
Kto ma mniej — staje się niewolnikiem, kto zagarnął więcej — wrogiem...
Taki podmuch trujący przemknął przez „Krainę Wielkiej Odmiany“ przy pierwszem tchnieniu wiosny.
Inżynier Gérome zakończył przez zimę pogłębienie głównego szybu „Złotej Studni“, zdążył przebić kilka