Lekarze zalecali jednogłośnie i stanowczo wyjazd Pitta w góry.
— Parę lat powinien pan spędzić w odpowiednich warunkach, wtedy dopiero płuca zabliźnią się ostatecznie! Nic innego pomóc nie może!... — mówili z naciskiem, surowo patrząc na chorego.
Minęła wiosna i lato. W sierpniu zahuczała na jeziorze syrena „Witezia“.
Elza wyglądała przybycia kutra, jak zbawienia duszy.
Od niego teraz zależało ocalenie Pitta.
Mikołaj Skalny zawinął się szybko. Wyładował rumy „Witezia“ i płynących z nim dwóch towarowych parowców, opatrzył maszynę i rzekł pewnego wieczora do Elzy:
— Jestem gotów! Mogę za godzinę wyrychtować kotwicę...
Porwała go za rękę i ścisnęła mocno, z wdzięcznością patrząc na olbrzyma.
— O, fru Tornwalsen!... — bełkotał potężny szyper... — Fru Tornwalsen!... Oby tylko Bóg dał zdrowie naszemu sztormanowi!...
— Tak! Tymczasem tylko o tem muszę myśleć i Boga prosić! — szepnęła.
Wyznaczono dzień odpłynięcia.
Cała osada wyległa na brzeg naprzeciwko wyspy Czoa, która niby czerwony trzon zdruzgotanej kolumny wyrastała z lazurowej toni jeziora.
Starzy koloniści otoczyli kapitana i, chociaż mało go znali, raczej tylko z opowiadań tych, którzy już porzucili ten kraj, nawet oni z podziwem patrzyli na tę bladą, niemal przezroczystą twarz, w surowe, twarde
Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/321
Ta strona została uwierzytelniona.