Na mostku kapitańskim nikogo, oprócz olbrzymiego szypra nie było.
Legenda „Białego Kapitana“ wolno topniała w siwej mgle na północy...
Na wyspie Lango, tuż nad Hadsefjordem zwisa spadzisty, stromy spych skalny, pocięty głębokiemi szczelinami, — omszałe urwisko, zadumane nad wąskim zdziarem, gdzie syczą fale, liżąc żwir.
Na szczycie czarnej skały widniała mała, stara chatka.
Mężczyzna o bladej, lecz opromienionej radością twarzy, i młoda kobieta o płonących, szafirowych oczach siedzieli na progu, trzymając się za ręce.
Gęste zarośla wrzosów, kwitnących nikłemi liljowemi gwiazdkami, szeleściły jakąś sagę, słyszaną od burz przelotnych i gwałtownych, a może, od siwych fal lub od głazów granitowych.
Głos wrzosów snadź rozumiała siedząca na progu kobieta, bo powtarzała za niemi cichym, powolnym szeptem:
— Pogubiły się okręty zbłąkane, bezradne, rozmiotane przez dmę nordową po szerokiem obliczu morza... Noc je objęła czarna i sroga, burzliwa, sztormowa noc!... Próżno nawołują głosami syren, próżno rzucają w mrok niezgłębiony palące się, syczące race!... Niema znikąd odzewu... Tylko dma szaleje, z rykiem walą bałwany w burty jękliwe, skrzypiące; tylko mrok zasłania cały świat od kresu i do kresu... I oto z mroku wyłania się świetlna plama, rośnie, szerzy się i tworzy wyrwę —