tego lodowym pancerzem oceanu i po ubogie, szare i smętne pustkowia nadbałtyckich mierzei i piachów.
„Zniknęły w mgle dalekiej białe żagle wikingowej łodzi.
„Już nie słychać grania rogów i skrzypu długich, giętkich wioseł...
„Opustoszał zamek, zawarły się podwoje i umilkł mieczów szczęk...
„Na krużgankach — pustka i na szczycie baszty — cisza...“
Kapitan Pitt Hardful westchnął ciężko i czoło zmarszczył.
Słyszał tę pieśń, spokojną i posępną.
Śpiewała ją... Elza Tornwalsen, bo pieśni tej nauczyła ją siwa, wiekowa starucha Lilit, przezwana Eddą-prababką; śpiewała, bo pieśń ta była głosem jej duszy smętnej, cichej, jak toń Hadsefiordu z ukrytemi na dnie skarbami, które porwały ludziom zwara pienna, kipiel podstępna, strąd otchłanny i rafy zębate, zaczajone tam i sam.
Kapitan skrzywił się, bo za drzwiami rozległy się kroki służącego — wesołego, gadatliwego Francuza.
— Kapitanie, terminowy telegram do pana! — zawołał, wbiegając do pokoju.
Pitt Hardful rozerwał złożony blankiet i odczytał:
— Natychmiast zawołać tu Miguela! — krzyknął kapitan.
— Pan Juljan Miguel wyszedł na miasto, panie kapitanie, — odparł sługa i bez przyczyny zachichotał poufale.