— Do stu porwanych żagli, szukaj go tedy! — syknął Pitt Hardful, zrywając się z miejsca.
Pali się jedyna lampa w sali zamiejskiej willi kapitana Hardfula.
Trzech mężczyzn od godziny przemierza ją szerokiemi, nieco chwiejnemi krokami, zdradzającemi zawód marynarzy.
Gdyby ktoś obcy podglądał przez okno, przyszedłby do przekonania, że obszerny pokój jest nabity po brzegi gośćmi, tymczasem w sali przechadzało się tylko trzech ludzi.
Jednak wśród nich był jeden, który, zdawało się, wypełniał sobą całą willę. Był to tak niezwykle wybujały, rozrośnięty olbrzym, że przy nim barczysty, powolny w ruchach kapitan i niespokojny, stale podniecony Miguel mogli być uważani za drobne istoty.
Olbrzym w zapiętej szczelnie granatowej kurcie, z galonami szypra na rękawach, chodził, z szacunkiem pochylając głowę w stronę kapitana, i basowym głosem opowiadał:
— Na Boga i Najświętszą Pannę, sztormanie, toć już tyle lat minęło gdyśmy się po raz ostatni widzieli, a przecież wydaje mi się, że to zaledwie miesiąc jakeśmy się rozstali? Pamiętam tak, jakgdyby to wczoraj było, gdyśmy z honorami opuścili do morza kapitana Olafa Nilsena koło Lofotów, a później rozłąkę naszą, kiedym odpływał na „Witeziu“ z Hadsefiordu...